Nie dlatego, że się nie ma nic do powiedzenia; nie dlatego, że się nie wie, co powiedzieć i nie dlatego, że się nie rozumie tego, co zostało powiedziane, ale dlatego, że żadne słowa, w żadnym znanym i chyba nieznanym języku nie potrafią ująć tego, co kłębi się w głowie…
Cóż rzec można, kiedy kaleczy się język polski tak, że skóra cierpnie, jakby ktoś słowami jak paznokciami po szybie rysował. Co mówić, gdy „ktoś za” krzyczy tak głośno „na kogoś przeciw”, że sztormy na morzu bledną przy burzy słów przerywanych piorunami nienawiści. Cóż powiedzieć, gdy pomaganie staje się przedmiotem publicznej dyskusji o tym, kto jest niedobry, gdy pomaga temu, a kto jest dobry, bo pomaga tamtemu i co gorsze, że ten, który chce pomóc jest zły, bo kot tego kogoś zjadł mysz, która była po innej stornie granicy. Cóż powiedzieć mądrego, gdy „ojcze nasz” i „zdrowaś Maryjo” nie jest pokornie wyszeptane w cichym kościele, tylko dostaje niedostateczną notę w szkole, jakby było kolejną formułką do zaliczenia. Cóż powiedzieć na wykształcone słowa, że raz uderzyć, to nic takiego. Cóż powiedzieć i czy w ogóle mówić...
I kiedy po jakimś czasie już opadnie kurz po szalonym pędzie galopujących myśli, rozpoczyna się ten powolny proces otrząsania się z niedowierzania, oswajania z niedorzecznością i pojawia się to, co pobłażliwym politowaniem jest na początku a później staje się początkiem wychodzenia z krainy absurdu rzeczywistości gombrowiczowskiej, by zacząć kolejny dzień z nadzieją na to, że jeszcze nie wszystko stracone...
I chyba niektórzy czasem, inni częściej, a pozostali zawsze -
powinni sami sobie przyłożyć palec do ust, żeby zrobiło się ciszej, spokojniej, lepiej w kranie absurdu marchewkowego pola.
© Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, udostępnianie całości lub fragmentów bez zgody autora zabronione.